O ósmej popłynęliśmy. Niestety bez żadnego śniadania. Płynęliśmy małymi kanalikami i czasami wypływaliśmy na otwarte jeziora na których było bardzo dużo ptaków (głównie pelikany). Cały rejs bardzo fajny, ale po trzech godzinach siedzenia na pupie, wyjście z łódki to przyjemność. Zdjęć mamy bardzo dużo. Według mnie najciekawsze jest z brązowo-czarnym ptakiem, który siedział na kłodzie i pozował do zdjęć. Cała ta zabawa kosztowała nas 180 RON za nas dwóch no i wspomniane trzy godziny siedzenia na pupie. Po powrocie zobaczyliśmy że na podwórku pojawił się nowy namiot i tu zaskoczenie- to byli polacy. Pochodzili z Wrocławia i nazywali się Agnieszka i Darek. Pogadaliśmy z nimi trochę, bo w podróży Polaków spotkaliśmy mało. Następnie zjedliśmy zupę rybną , gotowanego suma, mamałygę, pastę czosnkową, ziemniaczki i chleb na lunch. Po pewnym czasie przyjechali ich znajomi. Razem była ich dwunastka. Pomieścili się w sześciu namiotach. Nadeszła ich kolej na „łódkowanie” po Dunaju. Zobaczyli niewiele. Głównie łabędzie i niewielkie ilości pelikanów. Ja z tatą podczas gdy oni rozkładali namioty poszliśmy do supermarketu, a w drodze powrotnej tata kupił sobie wino w miejscowym barze. Wystarczy przyjść z własną butelką a barman napełni ci butelkę po brzegi, a płacić trzeba niewiele, bo 3,5 RON za litr. Po powrocie rozłożyliśmy materace na dworze i położyliśmy się na nich. Leżeliśmy tak aż do zmroku, potem wciągnęliśmy je do środka i spać.